Stary Okręg Przemysłowy stworzony został za czasów II RP w widłach Wisły i Sanu. Był on jedną z ważnych inicjatyw ówczesnego wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego zmierzającego do uprzemysłowienia kraju. Jego znaczenie po II wojnie światowej zmalało wobec przejęcia całej struktury przemysłowej Górnego i Dolnego Śląska. Ponad rok temu Agencja Rozwoju Przemysłu zaprezentowała ideową koncepcję nowego COP-u. Nowy Centralny Okręg Przemysłowy ma obejmować obszar przedwojennego COP, a w jego skład wejdą trzy Specjalne Strefy Ekonomiczne: Euro-Park Mielec, Euro-Park Wisłosan i „Starachowice”. Poza lokalnymi mediami o inicjatywie tej poinformowała tylko Polska Agencja Prasowa PAP podając ogólnikowe i życzeniowe koncepcje jego powołania. I praktycznie na tym w 2023 r. inicjatywa ta się zakończyła. Co najważniejsze rząd jej nie podjął, a być może, ze nawet nie zauważył. Pod koniec września tego roku do koncepcji tej powrócił prof. Paweł Soroka – prezes Polskiego Loby Przemysłowego (PLP) – na konferencji programowej OPZZ (Obrady branży przemysł OPZZ: upominamy się o politykę gospodarczą, 25.09.2024). Była to jednak, już całkiem inna propozycja, choć pod tą samą nazwą. Sprecyzował on, że ważne jest, aby w kraju wytwarzać produkt finalny i to we wszystkich gałęziach przemysłowych. To on daje największą wartość dodaną. Idea COP 2 to odpowiedź na bieżące wyzwania: zagrożenie wojenne, walkę pomiędzy Chinami i USA, rozwój sztucznej inteligencji, który jest szansą ale i zagrożeniem. Nowy COP według tej propozycji powinien być rozproszony po całym kraju i oparty na nowoczesnych technologiach z uwzględnieniem ścisłej współpracy na linii polska nauka – przemysł. Zapewnił też, że PLP podejmie odpowiednie przygotowania, prace studialne i badawcze dla opracowania całościowej koncepcji COP 2. Na tym tle powstaje pytanie, czy nawet te bardziej nowoczesne propozycje COP 2 są mogą być zrealizowane w ciągu najbliższych lat? Odpowiedź może być tylko negatywna. Co wcale nie oznacza, że nie warto zająć się tym problemem. Negacja polega na długoterminowym działaniu, co wynika przede wszystkim z trwających już prawie pół wieku zaniedbań, który nie da się szybko pokonać. Przede wszystkim dlatego, że są one głęboko zakorzenione w świadomości społecznej. Dotyczy to najbardziej zaniedbanej bazy związanej z popularyzacją nauki i to nie tej o polityce klimatycznej, której akuratnie jest nawet nadmiar. Chodzi tu o wszystkie inne kierunki naukowe, począwszy od matematyki i fizyki, nauk przyrodniczych, historycznych, a skończywszy na informatyce, kosmologii, atomistyce i fuzji jądrowej. Daremnie szukać interesujących na ten temat rozpraw napisanych na poziomie przeciętnie wykształconego człowieka. Dominują wszędzie dzieła polityczne, rozrachunkowe, romanse i kryminały. Po prostu większość ludzi nie ma dostępu do nowoczesnej wiedzy technicznej, poza medialnymi informacjami, które z natury rzeczy są ulotne. Ta minimalna wiedza jest powszechnie potrzebna, aby zainteresowani rozwojem gospodarczym kraju umieli łatwo rozpoznać propagandę skierowaną przeciwko ich własnym interesom, od rzetelnej wiedzy, która ma pomnażać ich pozycje i majątki. Niech w tym kontekście przykładem będzie gospodarka surowcami. Obowiązująca w tej sprawie nie pisana ale popularna doktryna twierdzi, że Polsce wydobycie żadnych własnych surowców nie jest potrzebne, bo wszystko bez żadnych kłopotów można kupić za granicą. Natomiast przeciwko własnemu górnictwu są wszędzie protesty, co w tym najciekawsze, to że są one uzasadnione, choć jednocześnie szkodliwe, bo blokują rozwój tej branży. Polskie prawo jest tak skonstruowane, że właściciele terenów, gdzie występują surowce są stratni z tego powodu, poprzez zaniżanie wartości tych terenów, wobec zakazu ich zabudowy. Nic więc dziwnego, że protestują. Tymczasem na Zachodzie zwykle jest odwrotnie, ze względu na znalezione kopaliny wartość terenu rośnie, a ich właściciele dostają miliony dolarów za odstąpienie swoich działek dla tego celu. To też trzeba zmienić, aby mogły być szanse na nowoczesną koncepcje COP2. Trzeba wiec zacząć od popularno – naukowych wydawnictw, które nawet dofinansowywane z państwowej kasy miały szanse dotrzeć do każdego obywatela. Tu wystarczy przypomnieć, ze kluczowe dzieło Eugeniusza Kwiatkowskiego twórcy COP pt. „Zarys historii gospodarczej świata” zostało w niewielkim nakładzie po raz pierwszy wydane dopiero w 2023 r. przez krakowskie prywatne wydawnictwo Universitas, i jak dotąd cieszy się niewielkim zainteresowaniem, a dzieło to sprzedawane jest po promocyjnej cenie.
Podsumowując, aby stworzyć w nowej formule COP2 trzeba w całym społeczeństwie rozbudzić zmiłowanie do poszerzania swojej wiedzy ogólnej na zasadzie, równie znanego polskiego filozofa, który twierdził, że trzeba wszystko wiedzieć o czymś (znać swój zawód) i coś o wszystkim (wiedza ogólna). Bez zrównoważenia tej wiedzy trudno będzie przekonać do tego polskie społeczeństwo, a tym bardziej polityków, dla których jedynym celem są dobre wyniki wyborcze, a wszelkie inne sprawy traktowane są jako drugorzędne.
Adam Maksymowicz
Uwagi do przesłanego tekstu Pana Adama Maksymowicza
Warszawa 08 listopada 2024
Panie Pawle,
1. Trudno się zgodzić z pierwszą tezą tekstu Adama Maksymowicza , że „po drugiej wojnie Światowej zmalało COP Kwiatkowskiego wobec przejęcia
struktury przemysłowej Górnego i Dolnego Śląska”. Przecież
zakłady COP 1 były przejęte i jakże rozbudowywane przez PRL, a
struktura Górnego i Dolnego Śląska w dużej mierze zniszczona.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego COP 1 miałby zmaleć na znaczeniu dla
polskiej powojennej gospodarki. 2. Również nie słyszałem o tym żeby ARP (Nota bene w której pracowałem w latach 1995-1996), rok temu wyszła z inicjatywą „ideową koncepcją” nowego COP. Tak więc do koncepcji nowego COP nie powrócił a zainicjował Prof. Paweł Soroka. Dlatego była to
zupełnie nowa propozycja jako odpowiedź na bieżące wyzwania. 3. Adam Maksymowicz stwierdza, że te nowoczesne propozycje COP 2 nie mogą być
zrealizowane , sam sobie zaprzecza twierdząc, że „nie zaznacza
to, „ że nie warto zająć się tym problemem” Argumentacja
przytaczana przez Adama Maksymowicza na rzecz niemożności zrealizowania koncepcji COP 2 jest tak ogólną, że nieprawdziwa. Nie podejmując polemiki z tym uzasadnieniem niemożności ani z propozycjami co
trzeba zarobić aby koncepcja COP 2 mogła być zrealizowana w
zaproponowanej koncepcji stwierdzę tylko, że istnieją w Polsce
siły polityczne i społeczne do realizacji przedsięwzięć na
miarę koncepcji COP 2. Dowodem na to jest opracowanie i rozpoczęcie
realizacji CPK, Orlen, planowane inwestycje infrastrukturalne,
żegluga śródlądowa (Odra , Via Carpatia i inne), energetyka
(jądrowa i nie tylko), porty (terminale kontenerowe na wybrzeżu,
przeładunkowe na granicy wschodniej, nauka i badania naukowe itd.
itp.
z poważaniem
dr Kazimierz Golinowski
Panie Pawle,
Chyba zostałem źle zrozumiany, a cytaty wyrwane są z kontekstu. O ile znam dzieła Kwiatkowskiego, to on nie był romantykiem, ale pragmatykiem. I ten nurt staram się kontynuować. Otóż w krytyce do mojego tekstu podane są przykłady naszych wielkich inwestycji, jako dowody, że i ta będzie udana. Tak, będzie, ale w takim samym stopniu , jak te wszystkie inne. Być może że również źle zrozumiałem Pana intencje COP2 , jako przebudowy i industrializacji całego państwa, a nie tylko pojedynczych i oderwanych od siebie nawet wielkich inwestycji. Jeżeli chodzi o przebudowę państwa to nadal podtrzymuję swoje stwierdzenia. Jako dowód podaje, że PRL również zrealizował wielkie inwestycje, jeszcze za życia Kwiatkowskiego, którym nie był on przeciwny, ale widział je w całkiem innym systemie, o którego zmianę domagam się w tym tekście. Po prostu, pod względem gospodarczym jesteśmy obecnie tylko zmodernizowaną kopią gospodarki PRL i to obecnie w jej najgorszym wydaniu, czego dowodem jest pozaprofesjonalna dominacja kadry kierowniczej, która jest podobnie z nadania politycznego, a nie z profesjonalnych umiejętności, czego domagał się Kwiatkowski. Po każdych wyborach trwa czystka polityczna w gospodarce i wyrzuca się poprzednio mianowanych politycznych beneficjentów, a ich miejsce zajmują nowi politycy, o gospodarce mający raczej zielone pojęcie. W tej sytuacji dochodzi do pojedynczych sukcesów, tylko dzięki dobrej kadrze, która ponosząc ofiary, potrafi w wielu przypadkach pozyskać nawet tych niedouczonych polityków. Proszę popatrzeć na KGHM, jego ostatnim prezesem był poczmistrz! Po prostu obecne systemowe towarzystwo nowych politycznych właścicieli polskiego gospodarki preferują ignorancję i to chciałbym zmienić, co być może jest naiwnym, ale tez niezbędnym warunkiem dla nowej wersji industrializacji państwa. Jeżeli się pomyliłem, co do Pana intencji, to bardzo przepraszam, bo z tym politykami, co w oświadczeniach są, za, a w czynach przeciw, nie spodziewam się żadnych wielkich osiągnięć. Potwierdzenie tego jest choćby zamilczenie największego intelektualnego dzieła Kwiatkowskiego, jakim był w po 70 latach wydany w niewielkim nakładzie dwutomowy „Zarys dziejów gospodarczych świata” (2023). Dlaczego nikt z inicjatorów nie chce w projektowanym zamiarze COP2 realizować zawartych w nim uniwersalnych zasad gospodarczych? Tylko każdy trzema się obecnych spadkobierców PRL, co nie ma i nie może mieć nic wspólnego z Kwiatkowskim. Co do chwalebnego powoływania się na Kwiatkowskiego, chciałbym zacytować proroka Izajasza, na którego powołuje się również Jezus Chrystus „Ten lud czci mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie” (Mt.15,8)
Pozdrawiam
Adam Maksymowicz
Wywiad opublikowany w czasopiśmie „Nowy Obywatel” w październiku 2021 roku
Z prof. Pawłem Soroką rozmawia Magdalena Okraska
Chciałabym zacząć od prostego wprowadzenia, bo „Nowy Obywatel” ma różnych czytelników, także takich, którzy mają obecnie dwadzieścia kilka lat. Nie byli dziećmi ani nastolatkami w latach 90., nie zetknęli się z prywatyzacją ani likwidacją przemysłu. Czy moglibyśmy na początek nakreślić, na czym polegała ułomność transformacji? Co się właściwie takiego wydarzyło, że z perspektywy czasu można ją oceniać bardzo negatywnie?
Paweł Soroka: W chwili, gdy Polska po zawarciu porozumienia Okrągłego Stołu weszła w orbitę państw kapitalistycznych, stała się częścią gospodarki rynkowej i w naszym kraju dokonano przekształceń, które by ją dostosowały do nowych realiów i wymogów. Oczywiście oznaczało to głębokie przemiany, które można było realizować na różne sposoby – bo zawsze są możliwe różne scenariusze przeprowadzania takich przemian oraz różne narzędzia. Nie ma jednego słusznego scenariusza.
W Polsce wybrano wariant, który później nazwano „terapią szokową”, a uosabiał go wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz. Mówi się o „planie Balcerowicza”, ale w dużym stopniu był to program uzgodniony z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, z którego Polska uzyskała pożyczkę na spłacenie długów bankom zachodnim. Kierowano do Polski doradców, z których najbardziej znanym był Jeffrey Sachs, ekonomista amerykański, przedstawiciel radykalnego nurtu neoliberalnego. Oddziaływał on w znacznym stopniu na program pierwszego solidarnościowego rządu, na czele którego stał premier Tadeusz Mazowiecki. Potem były kolejne ekipy, zgodnie z cyklem wyborczym, ale właściwie zawsze dbano o to, by ministrem finansów był przedstawiciel nurtu neoliberalnego, wtedy modnego i dominującego na Zachodzie.
„Terapia szokowa” zakładała szybkie przejście do gospodarki rynkowej. Nie brano pod uwagę kosztów społecznych całego procesu. Jako główne narzędzie wybrano prywatyzację tego majątku, który został po poprzednim systemie. Uznano, że dominowały w nim przedsiębiorstwa państwowe i że były one nieefektywne – nie dałyby rady sprawnie funkcjonować w realiach gospodarki rynkowej. Oczywiście powstawały też nowe, od razu prywatne, rozwijała się drobna przedsiębiorczość, którą pompowała tzw. ustawa Wilczka.
Podjęto szereg działań, aby przymusić przedsiębiorstwa przemysłowe do szybkiej prywatyzacji, co wywarło na nie destrukcyjny wpływ. Mogły one przetrwać ten okres, oczywiście gdyby była prowadzona odpowiednia polityka, która pomagałaby im dostosować się do gospodarki rynkowej.
Jakie instrumenty miały negatywny wpływ na funkcjonowanie tych zakładów i przyczyniły się do ich upadku?
Proces ten zaczął się w 1989 r. i trwał około 10 lat. W tym okresie jedna trzecia średnich i dużych przedsiębiorstw przestała istnieć. To były zakłady, które zatrudniały ponad 100 osób – czasem dużo więcej, nawet kilkanaście do dwudziestu paru tysięcy. Ok. 1600 z tych zakładów zostało wybudowanych już w PRL-u, były więc stosunkowo nowe. Równolegle trwał drugi proces – te przedsiębiorstwa, które były dobre, miały rynek zbytu i nie były zbyt zadłużone, w pierwszym rzędzie sprzedawano kapitałowi zagranicznemu w ramach tzw. prywatyzacji kapitałowej. Właścicielem zostawał inwestor zagraniczny, a zakład przekształcano w spółkę akcyjną. Nabywcami były wielkie koncerny zachodnie, a jeśli był jakiś udział krajowy, to mniejszościowy, a akcje odkupywano od załogi. Na pierwszy ogień poszły najlepsze przedsiębiorstwa z dużym rynkiem zbytu, zarówno krajowym jak i zagranicznym, jak np. branża czekoladowa, kosmetyczna, papierosowa, cementownie, zakłady papiernicze.
Jak je przymuszano do prywatyzacji?
Stwarzano taką atmosferę – medialną, w wystąpieniach polityków – że własność państwowa jest zła, że przedsiębiorstwa państwowe sobie nie poradzą w nowych realiach i trzeba szybko doprowadzić do ich prywatyzacji. Leszek Balcerowicz firmował po pierwsze duże obciążenia podatkowe, czyli dywidendę (podatek od majątku; im większy majątek, tym większa dywidenda) i popiwek, który hamował wzrost płac, co demotywowało załogi. To był potężny i destrukcyjny instrument. Po drugie – niektóre przedsiębiorstwa weszły w okres transformacji z kredytami zaciągniętymi jeszcze pod koniec socjalizmu na różne inwestycje. Wiele przedsiębiorstw by je spłaciło, ale kredyty zostały przeszacowane. Znacznie podwyższono ich oprocentowanie, zarówno od rat, jak i od odsetek. Firmy wpadły więc w spiralę zadłużenia, musiały iść na ugodę z bankami i niektóre banki przejmowały na własność ich majątki. Sytuacja sprzyjała syndykom. Jeśli firma nie była wypłacalna i nie mogła się oddłużyć, to wtedy wkraczał sąd gospodarczy, orzekał upadłość i wchodził tam syndyk, by zarządzać upadłym majątkiem i zaspokoić potrzeby wierzycieli. Dobrą część majątku powinien uchronić. Wiem, jak syndycy funkcjonowali w Warszawie. W stolicy nastąpiła jedna z największych deindustrializacji w Polsce, właściwie wszystkie zakłady przemysłowe upadły. Sztandarowym przykładem jest dzielnica Wola, gdzie mieszkam. Wszystkie zakłady przestały tu istnieć, a to była dzielnica przemysłowa. Zakłady Radiowe Kasprzaka wytwarzały elektronikę, radia, magnetofony i radiostacje dla wojska – były zadłużone, choć powoli z tego wychodziły. To wymagało czasu – żeby spłaciły długi i przystosowały się do nowych mechanizmów. A tu nagle jeden z mniejszych wierzycieli, którym był zakład zarządzany przez syndyka mianowanego przez sędziego gospodarczego o nazwisku Czajka, występuje z wnioskiem o upadłość. Tenże sędzia natychmiast tę upadłość orzekł. Na miejsce dyrektora przyszedł syndyk, obiecał, że zakłady odbuduje. Oczywiście wszystko sprzedał. Teraz na miejscu tych zakładów są banki i obiekty handlowe. Taki mechanizm, nazywany „mafią syndyków”, zastosowano w całej dzielnicy Wola i w wielu miejscach kraju.
Zatem zadłużenie, które nagle wzrosło, spowodowało bardzo trudną sytuację zakładów. Miały do wyboru albo się sprywatyzować, albo upaść. Prywatyzacja często polegała na tym, że dzielono przedsiębiorstwo na wiele mniejszych spółek, które we władanie obejmowali członkowie kadry menedżerskiej albo dawna nomenklatura partyjna. Partia przestała istnieć, ale oni uwłaszczali się na tym majątku. Na świecie następowała koncentracja własności, powstawały koncerny, a w Polsce było, jak to nazywaliśmy, „spółkowanie”, czyli celowe dzielenie na drobne spółki. Część spółek sobie radziła, część nie. Potem często cała firma przestawała istnieć.
Jakie jeszcze mechanizmy powodowały upadek zakładów?
Jest jeszcze kwestia rynku. Jeśli miały rynek zbytu zagranicą – a niektóre miały zupełnie przyzwoity – i działania eksportowe napotkały na trudność, to kondycja zakładów się pogarszała. Przykładem jest nasz prężny przemysł obuwniczy. Niektóre fabryki były starsze, ale mieliśmy też nowoczesne, np. w Gnieźnie czy Słupsku. Produkowały buty na rynek polski i na eksport, głównie na Wschód. Ale premier Balcerowicz w ramach „terapii szokowej” uznał, że trzeba lepiej zaspokoić rynek i przymusić do zmian polskie firmy poprzez otwarcie na konkurencję zagraniczną, więc bardzo zliberalizował bariery importowe. Znacznie obniżono cła dla producentów zewnętrznych. I nagle na naszym rynku pojawiło się dużo tańszych wyrobów, a nasze produkty – czy to tekstylne, czy elektronika – napotkały konkurencję z Azji czy Europy Zachodniej. Import zza granicy spowodował, że polskie wyroby zostały wyparte np. przez tańsze, obłożone niskimi cłami produkty z Azji. To była jedna z przyczyn upadku przemysłu tekstylnego i włókienniczego – zbyt gwałtowne otwarcie granic na konkurencję zagraniczną. Leszek Balcerowicz się potem zresztą zreflektował i cła zostały podwyższone, ale dla wielu zakładów było już za późno. Upadło bardzo dużo zakładów w Łodzi czy Bielsku-Białej, gdzie była duża koncentracja przemysłu włókienniczego. Do tego przyczyniła się również utrata rynków wschodnich – nastroje antyrosyjskie podczas rządów premiera Olszewskiego. Nie starano się odbudować relacji handlowych z Rosją, więc na to miejsce weszła konkurencja zagraniczna.
Przejście od gospodarki opartej na własności państwowej do gospodarki opartej na własności prywatnej wymagało strategii, polityki przemysłowej, żeby pomagać firmom stopniowo dostosować się do zmian, zwłaszcza tym, które miały na to szansę. Niestety takiej polityki nie było. Powiedzeniem, które to wszystko symbolizuje, były słowa pierwszego ministra przemysłu i handlu, Tadeusza Syryjczyka, który mówił, że „najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej”. A przecież taką politykę realizowali zachodni Niemcy czy kraje Dalekiego Wschodu, m.in. Korea Południowa, która, będąc w punkcie startu w gorszym położeniu niż polska gospodarka, dokonała niesamowitego skoku, jeśli chodzi o rozwój przemysłu i eksportu. U nas, zamiast polityki przemysłowej, podstawowym narzędziem była polityka prywatyzacji. Prywatyzacja miała zastąpić wszystko. Korzystano z doradztwa zagranicznego, czym zajmowało się Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, na czele którego stał w pierwszym okresie Janusz Lewandowski. Tym doradcom powierzono, za duże pieniądze, opracowanie programu sektorowych prywatyzacji i starano się jak najszybciej prywatyzować – zwłaszcza to, co było dobre i mogło przetrwać.
Na przykład przemysł papierniczy miał kłopoty, bo niektóre zakłady nie były nowoczesne, wymagały modernizacji. Ale rynek papieru gwałtownie rósł, powstawały prywatne wydawnictwa, czasopisma, rosło zapotrzebowanie. Inwestorzy zagraniczni o tym wiedzieli, bo dokonywali analizy rynku. I większość zakładów papierniczych sprzedano, łącznie z bardzo dużymi, nowoczesnymi w Kwidzyniu. Kupiła je amerykańska firma International Papers. Jej prezes, już po transakcji, gdy miał wszystko w ręku, powiedział: „Jestem zaskoczony, że Polacy sprzedali nam to za 25% wartości”. Albo zakłady papiernicze w Kostrzynie nad Odrą, nieco starsze, też w długach, jak szereg innych przedsiębiorstw. Sprzedawano je na takiej zasadzie, że nowy właściciel musiał przejąć długi. Janusz Lewandowski miał wtedy słynną wypowiedź: „Sprzedałem te zakłady za złotówkę, ale przynajmniej już nie mają długów”. Wiele transakcji prywatyzacyjnych – lepszych i gorszych zakładów – polegało na tym, że bardzo nisko wyceniano ich wartość. Często nie brano pod uwagę opłaty gruntowej. Kupujący wykorzystywali argument długu – „kupię za niewielkie pieniądze, bo przecież muszę ten dług spłacić”. Wyceny były nieobiektywne, naciągane, nieadekwatne wobec wartości majątku trwałego tych przedsiębiorstw i ich rynku zbytu. Ale chodziło o to, żeby operacje prywatyzacyjne przebiegały jak najszybciej.
W latach 90. toczyła się debata na temat mapy prywatyzacji. Poseł, który teraz jest w PiS, ale wtedy należał do PSL, Bogdan Pęk, został przewodniczącym sejmowej komisji przekształceń własnościowych. Miał kontrolować procesy prywatyzacyjne ze strony parlamentu. Ktoś mu podpowiedział słuszną ideę, żeby opracować mapę prywatyzacji – czyli gdzie dokonujemy prywatyzacji, gdzie zachowujemy własność państwową, gdzie prywatyzacja ma być częściowa w ramach własności państwowej itp. Polskie Lobby Przemysłowe, które reprezentuję, mocno się w to wtedy zaangażowało. Chcieliśmy najpierw opracować taką mapę, a potem dopiero przeprowadzać zmiany. Niestety, ani poseł Pęk, ani my nie napotkaliśmy tutaj dobrej woli ze strony ówczesnych polityków. Mapa nigdy nie powstała. Prywatyzacja dokonywała się żywiołowo, pod naciskiem zagranicznych koncernów, które chciały wejść na polski rynek, i pod naciskiem różnych wewnątrzkrajowych grup interesu. Liczyły się korzyści tych, którzy – często za bezcen – przejmowali przedsiębiorstwa. Nie kierowano się natomiast całościowym interesem polskiej gospodarki: ani bieżącym, ani długofalowym.
W raporcie wydanym w 2012 r. przez Polskie Lobby Przemysłowe piszecie, że to było coś więcej niż deindustrializacja – że to była wręcz katastrofa przemysłowa. Liczba miejsc pracy w wyniku tych przekształceń i likwidacji zmniejszyła się o dwa miliony…
Tak, niemal dwa miliony miejsc pracy zostało zlikwidowanych – to tzw. koszty społeczne tego procederu.
Dlaczego zlikwidowano np. przemysł lekki – włókiennictwo, krawiectwo, całą Łódź i jej okolice? Były w nim zatrudnione głównie kobiety. Ze względu na współzawodnictwo z towarami z Azji?
Miejscami koncentracji takiego przemysłu były głównie Łódź, jej okolice i Bielsko-Biała. Bywałem pod koniec lat osiemdziesiątych kilka razy w Bielsku Białej. Gdy się chodziło po mieście, wówczas jeszcze wojewódzkim, to przy prawie każdej ulicy były zakłady. Z kolei w środkowej Polsce oprócz Łodzi taki przemysł funkcjonował także w pobliskich mniejszych miastach. To nie były najnowocześniejsze zakłady, miały dość przestarzały park maszynowy. Ale rynki krajów socjalistycznych, zwłaszcza ZSRR, nie miały wielkich wymagań i taka produkcja mogła sprostać ich wymaganiom. Natomiast gdy pojawiły się produkty zachodnie (nie gorsze) i z Dalekiego Wschodu (tańsze) – to oczywiście zaczęto kupować tamte. Na to nałożyło się traktowanie tych firm, które były państwowe, czyli znowu ta sama polityka podatkowo-kredytowa, którą wspomniałem. Stopniowo ten przemysł upadał i tysiące kobiet traciły miejsca pracy. Łódź i Warszawa to miasta, gdzie deindustrializacja była największa. Od pierwszej dekady XXI w. bardzo dużo ludzi z Łodzi dojeżdża do pracy poza Łódź. To jest oznaka deindustrializacji, która dokonała się w tym mieście. Oczywiście były też przyczyny obiektywne. Część tych przedsiębiorstw nie była przygotowana do warunków konkurencji. Przystosowanie się do nich wymagałoby czasu i inwestycji. A jakże tu inwestować, jeśli trzeba spłacać pożyczki? Nie było pieniędzy na modernizację, przeszkolenie, nowe technologie.
Mieliśmy inne takie branże, którym nie dano szans na modernizację?
Na przykład siarkowa. Tu zadecydowała technologia. Zamiast pozyskiwania siarki metodą kopalnianą, można ją wytwarzać jako pochodną procesu chemicznego, przy użyciu ropy naftowej. Ale ta likwidacja uderzyła w wielkie siarkowe zagłębie – mam tu na myśli Tarnobrzeg, Staszów i okolice, gdzie było zatrudnionych dużo ludzi, powstawały nowe osiedla. W dodatku Tarnobrzeg stracił status miasta wojewódzkiego. Przed przystąpieniem do Unii Europejskiej doszło do reformy administracyjnej przeprowadzonej przez premiera Buzka, co też miało swoje implikacje, jeśli chodzi o funkcjonowanie gospodarki i przemysłu.
Od kosztów gospodarczych w nie mniejszym stopniu istotne były koszty społeczne – jakie straty ponieśli ludzie i jak to wpłynęło na zaspokojenie ich potrzeb. Musimy pamiętać, że gdy pada duży czy średni zakład pracy, to problemy mają także jego kooperanci. Nie ma możliwości, by większy zakład sam wszystko produkował – z taśmy produkcyjnej zjeżdżają gotowe finalne wyroby, ale zanim to się stanie, to do niego dowożą surowce, komponenty i części, opakowania itd. Zawsze jest jakaś sieć kooperantów. Najbardziej widać to w przemyśle stoczniowym. Przeciętnie duża stocznia ma tysiąc kooperantów. Ale w małych miastach wygląda to tak samo, poza tym dochodzi efekt tego, że w każdym zakładzie ludzie zarabiają pieniądze, a one trafiają do lokalnych usług i handlu – brak tych pensji oznacza kłopoty dla wielu innych podmiotów.
W socjalizmie była prowadzona taka polityka – później krytykowana jako nieefektywna ekonomicznie, wychodząca poza potrzeby ekonomii – że gdy powstawał większy zakład pracy, zwłaszcza w mniejszej miejscowości, to wokół niego, w jego ramach, budowano ośrodki zdrowia, szkoły zawodowe, tworzono kluby sportowe, przedszkola i osiedla mieszkaniowe. Teraz osiedla budują deweloperzy – żeby dostać mieszkanie, trzeba je kupić. Człowiek bierze kredyt, który musi spłacać. Wtedy budownictwo mieszkaniowe istniało w dwóch formach – spółdzielczej i zakładowej. Przy wielu zakładach powstawały bloki i ludzie, którzy tam pracowali, dostawali mieszkania. Standard był nie najwyższy, ale jak na tamte czasy zupełnie niezły. Na przykład w Jastrzębia-Zdroju, małej miejscowości uzdrowiskowej, wykryto pokłady węgla i postanowiono wybudować kopalnie. W najlepszym okresie było tam pięć kopalń. No to wybudowano całe, stutysięczne miasto. Zatem zakłady pracy w dużym stopniu rozwiązywały problem braku mieszkań, zwłaszcza u osób młodszych, nowo zatrudnionych. Na początku lat 70. dwa i pół miliona młodych Polaków wchodziło w wiek produkcyjny. Trzeba było im zapewnić mieszkania i pracę. Problem mieszkaniowy trzeba było rozwiązać – i w znacznym stopniu się udało, choć kosztowało to Polskę zadłużenie.
Gdy zakład upadał, to albo taka infrastruktura była likwidowana, albo przejmowało ją miasto. Przy każdym większym zakładzie pracy był zakładowy dom kultury i gazeta zakładowa. Często to była jedyna gazeta w mieście, albo jedna z dwóch. Po upadku zakładu miasto nie zawsze było w stanie to wszystko przejąć. To samo ze szkołami. Gdy zakład zamknięto, to szkoła zakładowa – technikum czy zawodówka – traciła sens, bo absolwenci nie mieliby gdzie pracować. Zatem zamykano takie placówki. To była jedna z przyczyn luki pokoleniowej – zabrakło techników inżynierów, politechniki potem miały też mniej studentów i Polska zaczęła mieć braki, jeśli chodzi o inżynierów.
Jest jeszcze kwestia wykluczenia komunikacyjnego. Obecnie ok. 12 mln Polaków, czyli ok. 1/3 społeczeństwa, podlega takiemu wykluczeniu. To ludzie, którzy nie mają samochodu, albo, jeśli go mają, to nie opłaci się im codziennie dojeżdżać nim do pracy. Do każdego większego zakładu pracy dojeżdżali pracownicy z okolicznych miejscowości – np. do wielkiej fabryki obuwia w Chełmku codziennie na dwie lub trzy zmiany dojeżdżały pociągami tysiące ludzi. Po likwidacji fabryki liczba pasażerów gwałtownie zmalała. W takich miejscowościach zamykano linię kolejową lub pociągi zaczynały kursować dużo rzadziej. Czesi w okresie transformacji uchronili większość swoich linii kolejowych i teraz mają jedną z najbardziej rozbudowanych sieci połączeń w Europie. W Polsce prawie 1/3 lokalnych linii kolejowych przestało istnieć. Tory zarosły albo je rozkradano.
PKS rozpadł się na spółki, pojawiły się busy. Busy są prywatne, i dobrze, że istnieją – ale prywatnemu się nie opłaci wozić deficytowo. Jak nie ma obsady, to on nie jeździ, bo musi zarabiać. Natomiast koleje zawsze były dofinansowane przez państwo lub samorząd – jest to tzw. użyteczność publiczna. Jeśli linie zamknięto, to lokalne przewozy przestały istnieć. Ludzie mieli problemy z dojazdami, musieli się z kimś zabierać albo rezygnować z pracy, do której nie mogli normalnie dojeżdżać.
Tu dochodzimy do kwestii bezrobocia.
Gdy bezrobocie przekracza 10 procent, to już jest duże. 20 procent osób bez pracy, a w wieku produkcyjnym – to już jest bardzo dużo. A były takie miejscowości, gdzie ten wskaźnik był znacznie wyższy. Bezrobocie ma nieciekawe skutki – część osób prowadzi na drogę kradzieży i przestępstwa, żeby tylko utrzymać się na powierzchni, pojawiają się patologie, jak np. pijaństwo. Było to widać na obszarach, gdzie upadły duże PGR-y.
Polityka deindustrializacji nie jest charakterystyczna tylko dla krajów byłego bloku wschodniego, lecz jej prekursorką była m.in. Margaret Thatcher, która w Wielkiej Brytanii likwidowała przemysł ciężki, ze szczególnym uwzględnieniem górnictwa. Przemysł miał stopniowo przenosić się do Azji, co właściwie nastąpiło. W stosunku do zakładów, które nam zostały, często używa się nie określenia „fabryka”, ale „montownia”. Jaka jest różnica?
Na Zachodzie w dużym stopniu realizowano wskazówki nurtów neokeynesowskich w ekonomii, z interwencjonizmem państwa i niemałym sektorem publicznym. Zmieniło się to, gdy do władzy doszli Thatcher i Reagan. Inni politycy poszli ich śladem, np. w Chile gen. Pinochet. Margaret Thatcher była radykalną zwolenniczką prywatyzacji przemysłu ciężkiego, doprowadziła także do prywatyzacji kolei. Słynny strajk górników trwał ponad sto dni, były naprawdę potężne siłowe starcia. Ostatecznie górnicy przegrali. Wiele kopalń zlikwidowano. Wtedy pojawiła się moda na prywatyzację – ale chodziło także o to, by zmniejszyć interwencjonizm państwowy i kontrolę państwa. Zaczęły rosnąć w siłę wielkie koncerny. A te kierują się zyskiem – to typowo kapitalistyczne zjawisko. Żeby zysk był większy, ważne są trzy rzeczy: po pierwsze sprzedaż i rynki zbytu, po drugie – niższe koszty produkcji, surowców, a po trzecie – niskie koszty pracy. Uznano, że ludna Azja, z Chinami na czele, to właśnie ta tania siła robocza – a jednocześnie stosunkowo wykwalifikowana. Nie przenoszono masowo fabryk np. do Afryki. W duży stopniu produkcja finalna przeniosła się do Azji Południowo-Wschodniej.
Musimy zadać sobie pytanie, co weszło na miejsce zakładów, które upadły. Czy następowała budowa nowych? Oczywiście tak, bo nie można mówić, że nie – ale to były głównie inwestycje zagraniczne, których motywacją było pozyskanie tańszej siły roboczej. Tworzono różne udogodnienia podatkowe dla specjalnych stref ekonomicznych, żeby przyciągnąć kapitał zagraniczny i żeby on te miejsca pracy odtwarzał. Natomiast w większości to były właśnie montownie, czyli nie produkcja finalna, taka, że produkt i szereg elementów do niego powstawałyby w Polsce, lecz przywożono z Zachodu części i montowano u nas, bo mieliśmy tańszą siłę roboczą. Koszty produktu to także koszty pracy. Tymczasem wartość dodana jest najwyższa i najbardziej korzystna dla krajowej gospodarki wtedy, kiedy istnieje produkcja finalna.
Mamy zatem pożądane, korzystne inwestycje typu greenfield, zakłady budowane od podstaw, „w polu”, ale sporo także powstało montowni. Przykładem jest fabryka Man w Starachowicach. Nie ma już tam zakładu, który produkował samochody ciężarowe, w tym dla wojska, tzw. stary, także na eksport. W najlepszych czasach zatrudnienie dochodziło tam do 20 tysięcy osób. Oczywiście to była produkcja finalna. Te zakłady upadały – początkowo za małe pieniądze wykupił je Sobiesław Zasada, a potem sprzedał je niemieckiej firmie Man. Pracuje tam teraz około 1800 osób. Montują samochody ciężarowe z części przywożonych z Niemiec. Fabryka przetrwała, ale zmieniła charakter.
Tak samo było z produkcją telewizorów i radia – byliśmy, jeśli o to chodzi, samowystarczalni. Mieliśmy fabrykę we Wrześni czy słynną Diorę w Dzierżoniowie, wytwarzający telewizory „Elemis” w Warszawie. W Piasecznie k. Warszawy produkowaliśmy telewizory kolorowe. Dużo tych fabryk upadło, a na to miejsce zbudowano montownie, choćby w Mławie. Podobnie z fabrykami samochodów. Polska miała własny przemysł samochodowy, produkowaliśmy samochody osobowe m.in. na Żeraniu. Teraz deweloperzy budują tam osiedla. Mieliśmy też duże zakłady produkcji samochodów ciężarowych, np. w Lublinie i furgonetek w Nysie, fabryki autobusów, np. ikarusów. Utrzymały się zakłady w Sanoku (Autosan, który cały czas przeżywa kłopoty i znacznie zmniejszył potencjał produkcyjny).
Podnosi Pan postulat reindustrializacji, ale bez przemysłu ciężkiego. Jaki przemysł powinniśmy rozwijać?
Tu chodzi o proporcje. Przemysł ciężki jest i będzie, dawniej po prostu dominował i miał trochę inny charakter. Zaliczano do niego przede wszystkim hutnictwo, przemysł zbrojeniowy, metalowy, górnictwo, przemysł obrabiarkowy. To były tzw. dymiące przemysły, zużywające dużo energii – takie były czasy i takie przemysły dominowały, nie tylko w Polsce.
Teraz już tak nie dominują. Rośnie rola przemysłów opartych na wiedzy, jak to się mówi – naukowochłonnych. Od pracowników wymaga się wyższych kwalifikacji, pojawiają się coraz bardziej nowoczesne technologie. Ma też miejsce proces robotyzacji i automatyzacji. Sztuczna inteligencja bardzo się rozwija, obejmuje też zakłady przemysłowe, co grozi bezrobociem technologicznym. Będą pracować projektanci tych robotów i automatów, oraz ci, którzy umieją je obsługiwać – a takich ludzi nie potrzeba aż tylu co przy taśmie produkcyjnej. Na pewno powinniśmy się w te procesy włączać, ale warto też zadać pytanie – czy kierować się tylko zyskiem? Właściciele prywatni będą to robili, bo oszczędzają na kosztach pracy.
Rośnie rola wiedzy, nowoczesnych technologii i kapitału ludzkiego. Taka jest tendencja na świecie, obserwujemy to w Chinach. Chiny nadal zyskują na tym, że mają tanią siłę roboczą, nieprzebrane rzesze pracowników. Ale jednocześnie mocno inwestują w sztuczną inteligencję, w technologię – i zaczynają tu przeganiać Amerykanów.
My też powinniśmy rozwijać przemysły oparte na wysokiej technologii, zwłaszcza że Polska miała je i straciła w efekcie deindustrializacji, na czele z elektronicznym. Jak na ówczesne warunki w obozie socjalistycznym, mieliśmy niezłe zakłady, które tworzyły elektronikę użytkową, profesjonalną, m.in. radary dla wojska, a nawet elementy informatyczne na dobrym ówczesnym poziomie. Robiły to np. zakłady Elwro we Wrocławiu, które przestały istnieć w drodze wrogiego przejęcia. Zlikwidowano u nas dużo nowoczesnych zakładów, np. skupione w Zjednoczeniu Unitra. Cały kompleks elektroniczny w Warszawie na Mokotowie upadł, teraz w tym miejscu są banki i biura. Gdy się wysiadało na dworcu we Wrześni, to w pobliżu był wstrząsający widok – wielki zakład „Tonsil” zatrudniający kilka tysięcy osób, który zaopatrywał Polskę w głośniki, wzmacniacze, był w ruinie. Potem była tam wielka dziura w ziemi. Teraz deweloperzy budują tam bloki.
Powinniśmy, tak jak zrobiły Korea i Japonia, rozwijać te technologie. Albo przemysł lotniczy oparty na nowoczesnych technologiach – Polska produkowała dość dużo typów samolotów, to były finalne produkty, naszej konstrukcji bądź na licencji radzieckiej, w tym myśliwce odrzutowe. Na przykład w PZL Mielec wyprodukowaliśmy dwa tysiące takich samolotów bojowych, a teraz kupujemy 32 sztuki amerykańskich F-35 i nie ma żadnego offsetu, żadnego transferu technologii. Jak będzie usterka, to trzeba je transportować na naprawę do bazy amerykańskiej do Włoch albo do Stanów Zjednoczonych.
Jak Pan ocenia politykę przemysłową obecnego rządu? Można zaobserwować, że Prawo i Sprawiedliwość kilka lat temu wróciło do języka mówienia o nacjonalizacji przemysłu czy przynajmniej podkreśla, że branże kluczowe, takie jak energetyka czy telekomunikacja, powinny pozostawać w rękach kapitału narodowego. Od lat nikt takim językiem nie mówił. Ale czy przekłada się to na jakieś działania?
Zgodzę się, że mówi się o tym. Mają świadomość procesów deindustrializacji i ich szkodliwości. Od 2015 r. mówi się też o reidustrializacji, próbuje się coś robić – ale ja uważam, że więcej się mówi, aniżeli robi. Nadal pozyskuje się głównie kapitał zagraniczny, w tym montownie. Nie ma natomiast dużych inwestycji przemysłowych, już nie mówię na skalę lat 50. czy 70. Jak przeczytamy zapowiedzi, to jest w tym więcej haseł i ogólników niż konkretów. Nie ma polityki sektorowej, która postawiłaby na pewne branże. Choćby sprawa przemysłu stoczniowego – miała być odbudowana Stocznia Szczecińska, przyjechał tam premier, coś wstępnie obiecał, wmurował wstępkę pod statek, ale tam się nic nie dzieje. Nie ma atrakcyjnych programów, które objęłyby większy obszar albo stawiały na kilka dziedzin i konsekwentnie je rozwijały. Głosi się potrzebę odbudowy przemysłu, ale dużo większą wagę przykłada się do tych wielkich inwestycji infrastrukturalnych, które są bardzo kapitałochłonne, jak Centralny Port Lotniczy czy przekop Mierzei Wiślanej. Mają na to pójść wielkie pieniądze. Te inwestycje mają swoje zalety, ale zobaczymy, czy zostaną dokończone. Gdyby chciano robić coś takiego w przemyśle, to trzeba by pomyśleć o czymś w rodzaju Centralnego Okręgu Przemysłowego Eugeniusza Kwiatkowskiego na miarę XXI wieku. A nie ma takiej inwestycji.
Nowoczesny przemysł oparty na wiedzy musi mieć zaplecze badawczo-rozwojowe. To są instytuty, politechniki, biura konstrukcyjne. Gdy zakłady upadały, to wiele takich jednostek przestało mieć rację bytu. Zagraniczne zakłady, dla których polskie fabryki są filiami, mają takie jednostki zazwyczaj w swoich krajach macierzystych. U nas jest część wykonawcza.
Obudowa przemysłu to także szansa na odbudowę zaplecza badawczo-rozwojowego, na rozwój nauki na styku z przemysłem.
W liberalnych czasopismach – czy właściwie wszędzie – język opisu procesów tych ostatnich trzydziestu lat jest jednocześnie absolutnie przezroczysty i neoliberalny. Zupełnie tego nie widzą piszący, czytelnicy, ani inni posługujący się nim. Mówi się, że zakłady „były nierentowne”, że „musiały upaść”. Przyjęliśmy konsensus, że to musiało się tak skończyć. Po trzydziestu paru latach nadal wielu tę terapię szokową, która u nas przyjęła najgorszy możliwy kształt, usprawiedliwia. Używa się na określenie dawnych zakładów sformułowań typu „molochy”, których nie stosuje się np. do obecnie istniejących magazynów Amazona – a one też są ogromne. „Molochy” to określenie pejoratywne. Czy ten język w ogóle da się odzyskać, mówić o zmianach inaczej?
To bardzo ważny problem. Język jest ważny, zwłaszcza w debacie publicznej, bo wpływa na świadomość młodego pokolenia. Jest taka narracja – że było nieefektywne, nie miało prawa istnieć w nowych warunkach, bo pojawiła się lepsza konkurencja zagraniczna. To próba usprawiedliwienia błędów. Część zakładów musiała zniknąć, one były już nie na te czasy – ale nie tyle i nie w takim tempie. Niektórym należało pomóc, by się zrestrukturyzowały, a potem zmodernizowały. Tego nie uczyniono.
Mówi się, że na świecie dominuje teraz nie przemysł, ale usługi.
Usługi rzeczywiście bardzo się rozwinęły, zwłaszcza związane z handlem. To naturalny etap rozwoju ludzkich potrzeb. Człowiek ma wyższe aspiracje, potrzeby, chce nie tylko konsumować produkty przemysłowe, żywnościowe, dobra pierwszej potrzeby itp., ale także być w różnej formie obsługiwanym. U nas usługi były potrzebne, bo wcześniej były niedorozwinięte, w okresie socjalizmu dominował kult produkcji i wydajności pracy. Ale jeśli w pierwszym okresie, powiedzmy pięciu lat, należało je rozwijać, to rozwijane dalej zaczynały dominować – zwłaszcza usługi handlowe. Kiedyś były małe sklepy czy, w większym mieście, domy towarowe. Teraz dominują te wielkie galerie handlowe, głównie zagraniczne i hurtownie. Jak się jedzie przez Polskę, to dużo pobudowano. Ale czego? Hurtowni. Czyli elementów handlu – do hurtowni się przywozi, przechowuje i rozwozi z niej do sklepów. Popularność handlu wynika też z filozofii konsumpcjonizmu, który został wylansowany, w pewnym stopniu narzucony przez tych, którzy produkują i chcą zarabiać. Dlatego cykl życia produktu jest celowo krótki i celowo pojawiają się ciągle nowe generacje produktów. Jest to oczywiście wyraz postępu – ale z drugiej strony to marnotrawstwo.
W raporcie Polskiego Lobby Przemysłowego użyto sformułowania, że transformacja była „ułomna”. Dlaczego?
Zawsze, gdy projektuje się takie zmiany – a to była bardzo głęboka zmiana – możliwe są dwa czy nawet trzy scenariusze. I zawsze górę bierze ten, za którym stoi najlepiej zorganizowana grupa interesu. Zastosowany u nas scenariusz nie był demokratyczny, nie był w interesie większości – pracowników najemnych, klasy średniej itd. Można było wybrać łagodniejszy, ewolucyjny, który przyniósłby mniej fatalnych skutków społecznych i dałby podmiotom przemysłowym większe szanse na dostosowanie się do nowych reguł. Dobra pomnaża przemysł, bo ma pokrycie w pracy i jest najbardziej skooperowany – a nie tylko instytucje finansowe, które się bardzo rozrosły. W oparciu o inżynierię finansową operują wielkimi sumami, ale tak naprawdę służy to spekulacji. Najważniejszy jest przemysł i usługi związane z przemysłem.
Transformacja była ułomna w tym sensie, że mogła być bardziej sprawiedliwa, bardziej efektywna i rozłożona w czasie. Tymczasem była szybka, szokowa, w interesie tych, którzy mogli się wzbogacić kosztem dużych grup społecznych.
Dziękuję za rozmowę.
Październik 2021 r.